Teksty

2014-01-17

Rozdział 1 - Panowanie Merindila - Part 1


Przed drzwiami biblioteki Wilgardziej zatrzymało się dwóch mężczyzn. Jeden z nich ubrany był w brązową szatę. Mężczyzna miał siwe, krótkie włosy. Na szyi miał założony metalowy łańcuch, na końcu którego znajdował się srebrny klucz, połyskujący w blasku księżyca. Druga postać była o wiele młodsza, ubrana w purpurowy płaszcz i nosiła plastytowy hełm. Przy pasie miała przypiętą pochwę, z której wystawała rękojeść miecza przypominająca głowę smoka.

Stary mężczyzna wsadził klucz w zardzewiały zamek i szarpnął za klamkę. Wrota, wykonane z dębowego drewna, zaskrzypiały w zawiasach. W środku panował mrok, nie było widać niczego poza czubkiem własnego nosa. Dopiero, gdy siwy mężczyzna zapalił jedną z wiszących nad wejściem lamp olejnych, pomieszczenie wypełniło się słabym blaskiem, ciepłego światła. Chwilę potem  zapalił drugą i przekazał ją postaci w purpurowym płaszczu.

Wilgardzka biblioteka, znajdowała się na jednym poziomie w dużej sali. Po środku, której stał kilkupoziomowy regał, na którego półkach zalegało pełno starych ksiąg. Jedne były oprawione w skórę, drugie zaś zamknięte w metalowej obudowie. Wszędzie jednak roiło się od pajęczyn i kurzu. Oprócz bibliotekarzy rzadko kto zaglądał do tego miejsca. Królowie nie dbali o historię, interesowały ich przyjęcia i kobiety.

- Daleko jeszcze? Pamiętasz bibliotekarzu, gdzie znajduje się ta księga? - rzekł basowym głosem mężczyzna w purpurowym płaszczu.
- O tak Panie! Już jesteśmy niedaleko. Księgi Er, bo tak nazywamy cały zbiór, zamknięte są w szklanej gablocie w samym sercu biblioteki, pomiędzy pieśniami Vywerndallu a wielkimi bataliami. Spisywane były przez Wielkich Namiestników królestwa... - Tutaj skręcamy - rzekł bibliotekarz, wskazując dłonią ukryte przejście prowadzące w głąb regału. Lekko pociągnął za jedną z książek i zatrzymał ją w połowie półki, tak aby część jej wystawała po za regałem. Chwilę potem zapadka znajdująca się w środku, opadła, uaktywniając mechanizm, który powoli otworzył ukryte drzwi.

Wnęka była w kształcie sześciokąta foremnego, zaś cały regał zbudowano na planie ośmiokąta. W środku stały cztery szklane gabloty, na których znajdowała się gruba warstwa kurzu. Bibliotekarz podszedł do jednej z nich. Przetarł rękawem szkło i wyciągnął z kieszeni odpowiedni kluczyk. Otworzył nim kłódkę przymocowaną do gabloty i ze środka wyciągnął ogromną, starą, skórzaną księgę. Następnie położył ją na na drewnianym postumencie przypominającym mównicę i zostawił mężczyznę samego.

- Jakbyś mnie Panie potrzebował to będę przy wejściu.

Okładka była pokryta dziwnymi runami. Jako jedyny z dowódców straży królewskiej doskonale znał ten język, lecz tych znaków nie potrafił odszyfrować, chciał odnaleźć sposób w jaki Silgurf, zsyntetyzował pierwszy kryształ, składający się zarówno z luminaru jak i drittaru. Była to jedyna księga, w której zostało to zapisane.
Kilku ludzi próbowało odtwarzać wszystkie czynności po kolei, lecz prócz niego nikomu nie udało się tego dokonać. Mężczyzna otworzył księgę, przewrócił kilka stron aż trafił na opis początku czasu. Pod tytułem tego rozdziału znajdował się podpis kronikarza i tekst:
Spisane ręką Rothgara Czarnowłosego.
Poniżej niego rozpoczynał się rozdział od zdobionej litery D:

Działo to się kilka dni po wyborze pierwszego Króla Vywerndallu - Merindila. Przyjechałem do stolicy jako najstarszy z Elfiego rodu, aby objąć stanowisko namiestnika. Virkindhan urzekło mnie od razu. Ukryte wśród drzew, położone na nizinie Herinther miasto, okrywał okrągły mur zbudowany z grubych gałęzi dębów, sekwoi i buków. W koronach drzew znajdowały się domy o pięknych, ciemnych dachówkach połyskujących w słońcu. Okiennice mieniły się złotem, co sprawiało wrażenie, jakby były pokryte migoczącym pyłem. Przez gęste, zielone listowie przebijały świetliste snopy światła, dopełniając uroku miejsca. Wszystko, cała okolica, powiązana była z naturą, wtapiała się w nią, współgrała. 
Gdy podszedłem do bramy, nad miastem przeleciało stado białych gołębi. Nagle, niespodziewanie, gałęzie rozstąpiły się. Wtedy po raz pierwszy, zobaczyłem Merindila. 
Był to postawny Elf wywodzący się z wysokiego rodu, twarz miał gładką, pozbawioną zmarszczek, jak każdy przedstawiciel rasy. Przywitał mnie dosyć srogim, ale spokojnym spojrzeniem.
- Witaj Rothgarze, cieszę się, że zgodziłeś się być moim doradcą- rzekł całując mnie w policzek. - Rozgość się, mam nadzieję, że Ci niczego Ci nie zabraknie - Wskazał dłonią sługę i pożegnał się ukłonem. Następnie podszedł do mnie wysoki, blond włosy mężczyzna. Ubrany był w ozdobną, szarą szatę zakończoną zdobionym kołnierzykiem. Jak większość Elfów był mało rozmowny. Przez całą drogę, którą przebyłem nie powiedział ani jednego słowa. Skupiłem się więc na otaczającym mnie krajobrazie miasta. Chociaż w pobliżu nie było żadnej rzeki, to przez środek placu, płynął powoli strumyk. Byłem trochę zdziwiony, ale również zdawałem sobie sprawę, że nasza rasa potrafi się dogadać z naturą, nawet jeżeli to przeczy logice rozumowania. 

Po przejściu przez plac stanęliśmy przy jednej z wysokich sekwoi. Elf podszedł do drzewa i położył dłoń na korze. Nagle cała pokryła się błękitnym blaskiem sięgającym korony. Po kilku chwilach zauważyłem powoli zjeżdżającą na dół konstrukcję, przypominającą wyglądem drewnianą klatkę, zawieszoną na linie. W środku niej znajdował się postawny, mężczyzna z błękitnymi oczami. 
Gdy konstrukcja dotknęła podłoża, Elf znajdujący się wewnątrz, gestem ręki zaprosił do środka. Wszedłem wraz ze sługą Merindila do konstrukcji. W tym samym momencie mężczyzna zamknął z powrotem klatkę i pociągnął za dźwignię. Powoli zaczęliśmy unosić się do góry. W połowie drogi na szczyt oślepił mnie blask zachodzącego słońca.  Połowa miasta w tym samym czasie była skąpana w ciepłych promieniach zachodzącego słońca. Wiele z nich odbijało się od szyb i okiennic domów. Było mi ciężko rozstać się z tym widokiem. Nagle konstrukcja zatrzymała się. Ujrzałem wtedy spory placyk, skryty po środku korony drzewa. W samym jego centrum znajdował się szary, kamienny posąg. Z daleka nie było widać czyją postać przedstawia, dopiero gdy podszedłem bliżej, ujrzałem napis znajdujący się pod nim ,,Merindil - Król Vywerndallu ". Postument był wykonany z dziwnego, granatowego, połyskującego materiału, który jak potem się dowiedziałem, wykonany z plastytu. Był to lekki stop metalu o bardzo zwięzłej strukturze i wytrzymały, ale podatny również na wysoką temperaturę. Pozyskiwano go w ogromnych ilościach z kopalni, umieszczonych u podnóża Kaldarskich szczytów.

Mój nowy dom znajdował się naprzeciwko posągu. Z okien  wychodzących na zachód rozciągał się wspaniały widok na nizinę Herinther i wysokie góry, natomiast z tych zwróconych ku południu, widać było lazurowe wybrzeże i błękitną przystań. Chata, którą otrzymałem do zamieszkania składała się z ogromnego salonu, wyposażonego w biurko, lampę olejną oraz dwóch półek na księgi, łazienki oraz sypialni. Była dosyć przytulna w porównaniu do tej, która posiadałem na pomarańczowej równinie, daleko na wschodnim wybrzeżu.

Wieczorem Virkindhan nabrało jeszcze piękniejszego wyglądu i wcale nie zamierało, tylko tętniło życiem. W blasku błękitnego światła, śpiewacy nucili pieśnie, muzycy akompaniowali, wtórując na lutniach i gitarach, a mieszkające tam Elfy, tłumnie zbierały się na placu. Ja osobiście nie miałem czasu brać udziału w tym przedstawieniu. Tego samego dnia otrzymałem do przestudiowania dokumenty, umowy handlowe oraz raporty o zużyciu surowców przez ostatnie pięć lat. Sporo danych również dotyczyło wyjazdów Merindila. Król wyruszał prawie co miesiąc w dalekie podróże, przywożąc pełno pamiątek i niepotrzebnych rzeczy, które jeden z archiwistów musiał spisywać. 

Pewnego dnia kilka godzin po powrocie z  jednej z takich podróży, Merindil zaprosił mnie do swojego pałacu. To był pierwszy raz kiedy rozmawiałem z nim twarzą w twarz, a nie przez posłańca. Wszedłem pewnym krokiem przez wysokie, plastytowe wrota do środka. Budowla była wzniesiona na najbardziej rozłożystej koronie najwyższej z sekwoi. Prowadziły do niej wszystkie drewniane mosty, zawieszone nad ziemią. Z tego miejsca można było również dostać się w dowolne miejsce w Virkindhan. 

Wewnątrz pałacu panował lekki półmrok, kolorowe światło padało na kamienną posadzkę przez witraże. Do tronu prowadził czerwony dywan ze zdobionymi wykończeniami, sam zaś był dosyć prosto wykonany. Do tronu prowadził czerwony, bogato wykończony dywan. Królewskie siedzisko przypominało krzesło, jednakże było większe.

- Podejdź Rothgarze. 

Merindil siedział wyprostowany na tronie, w dosyć dziwnej pozycji. Jedną rękę trzymał pod skórzanym płaszczem, tak jakby coś ukrywał, zaś drugą bawił się małym kamyczkiem. Podrzucając go do góry.

Gdy podszedłem do tronu władca upuścił kamień i wstał.
Wyciągnął spod ubrania przedmiot. Nagle w jednej chwili zrobiło się całkowicie ciemno. Nie było nic widać, nawet promieni słonecznych, które wpadały przez witraże. Przez dłuższą chwilę w pomieszczeniu panował mrok, aż do momentu, gdy władca schował przedmiot pod płaszczem. Nagły przypływ światła spowodował, że przez moment nic nie widziałem, mrużyłem cały czas oczy aż w końcu prócz białego blasku dostrzegłem zarysy sylwetki Merindila, który w tym samym czasie stał, trzymając przedmiot zakryty tkaniną. 
Byłem lekko oszołomiony. Miałem wrażenie, że Król wyczekuje aż się odezwę.

- Co to było? 
- To jeden z kryształów, które przywiozłem z ostatniej wyprawy. Nie na nadałem jeszcze im nazwy. Chcę żebyś mi pomógł Rothgarze  w ich badaniu oraz zrozumieniu ich natury. Jesteś najstarszą osobą w królestwie, nie będziesz miał z tym problemu.
- Oczywiście Merindilu, kiedy chcesz zacząć?
- Teraz.

Nie zdawałem sobie wtedy jeszcze sprawy co to oznacza dla mnie i dla całego świata. Tuż po spotkaniu, udałem się wraz z Merindilem do budynku, stojącego obok pałacu. Była to dosyć spora chata, w której władca gromadził różne przedmioty, pochodzące z podróży. Na parterze urządzono coś w stylu laboratorium. Po środku pomieszczenia ustawiono ogromny stół, na którym leżał jeden z kryształów, owinięty w ciemną tkaninę. Obok niego znajdowała się miniaturowa szklana kopuła, wykonana ze smoczych łusek, które odbijały ciemne światło, wydobywające się z wnętrza minerału.

Merindil szybkim ruchem ręki wyciągnął kryształ i wsadził pod szklany przedmiot, a następnie rozświetlił lampę olejną i postawił przy nim. 
Dzięki temu można było ujrzeć środek minerału, który wypełniony był małymi, ciemnymi obłokami dymu. Mgła jak nazywał to zjawisko władca, co jakiś czas zmieniała położenie, gęstość oraz strukturę, momentami zanikała i znów się pojawiała. Nie było schematu według, którego postępowało to zdarzenie. 

Kilka kolejnych dni w większości spędziłem w laboratorium z Merindilem. Właściwie od samego rana aż do późnych godzin nocnych nie wychodziliśmy z niego. Król przeprowadzał różne eksperymenty, a ja starałem się je zapisywać i analizować. W pierwszym dniu aby wygodniej pracować, stworzył specjalne okulary, wykonane z tego samego materiału co szklana kopuła. Umożliwiały one, obserwowanie wszystkich zjawisk, zachodzących wewnątrz kryształu. Następnie zabrał się za badanie właściwości minerału. Pierwszy eksperyment, polegał na zaobserwowaniu oddziaływania na bardzo wysoką temperaturę. W tym celu udaliśmy się do pobliskiej kuźni i wsadziliśmy do rozgrzanego pieca, kryształ. Ku naszemu zdziwieniu minerał przestał pochłaniać światło i zmienił odcień na jasno błękitny. Od tego właśnie koloru władca nadał nazwę minerałowi ,,Drittar", co oznaczało ,,błękitny dar" w języku staro elfickim. 

Po wyciągnięciu go z ognia bardzo szybko wystygł i znów wrócił do wcześniejszych właściwości. Ten eksperyment pomógł nam w dalszych badaniach. Kolejnym etapem było przetestowanie wytrzymałości materiału. Merindil znów rozgrzał kryształ do odpowiedniej temperatury i uderzył z całej siły młotem kowalskim. Minerał nawet nie drgnął, nie było również żadnych widocznych pęknięć na jego powierzchni. Król położył kryształ z powrotem na stole. Złapał za dłuto i uderzył w niego centralnie. Ku jego zdziwieniu ostra, hartowana stal weszła do środka bez problemu. Ostudzony kryształ był o wiele miększy od tego rozgrzanego. Merindil ucieszył się i w pierwszym momencie zagościł na jego twarzy uśmiech, nie przewidział jednak kolejnej reakcji. Po chwili z Drittaru zaczął wydobywać się dziwny dźwięk, przypominający syczenie.
W tamtym momencie stałem blisko drzwi, dzięki czemu wyszedłem z eksplozji tylko z kilkoma siniakami i zadrapaniami. Kilka sekund po wbiciu dłuta w środek kryształu, minerał eksplodował, odrzucając mnie daleko i powodując pożar wewnątrz laboratorium. Mgła będąca w środku po zetknięciu z powietrzem, zapłonęła niebieskim ogniem. Bardzo szybko płomienie rozprzestrzeniały się po całym pomieszczeniu. Widziałem, że Merindil leżał nieprzytomny, a jego tkanina płonęła, nie byłem w stanie mu pomóc, leżałem obolały na ziemi. 
Chwilę po tym dach laboratorium runął z hukiem, gasząc pożar. Wszystko działo się bardzo szybko i gwałtownie, na szczęście kilka sekund później, przybiegło kilku elfów. Odrzucili oni szczątki budynku, aż udało im się wyciągnąć władcę z gruzów. Stworzyli z blatu stołu nosze i położyli go na nim. Kątem widziałem oka, że cała jego twarz pokryta była bąblami i poparzeniami różnego stopnia. W tym samym czasie dwóch innych elfów podeszło do mnie i również podniosło do góry, układając na kawałku tkaniny. Następnie złapali za końce jej i w taki sposób przetransportowali mnie do pobliskiego domu, w którym znajdowały się dwa łoża, na jednym z nich leżał już Merindil. 
Zajmowała się nim dwójka wysokich elfów. 

Pierwszy z nich zakładał bandaż, nasączony dziwną, zieloną substancją na twarz, zaś drugi pokrywał resztę ciała balsamem, który zasklepiał rany w kilka minut. W tym samym czasie mną zajmowała się blond włosa elfka. Według jej diagnozy miałem złamany lewy obojczyk i lekko naruszony kręgosłup. Przez kilka dni musiałem leżeć nieruchomo. Dopiero, gdy ustabilizowały się kręgi, zdecydowano się wykonać operację i połączyć złamany obojczyk. W tym samym czasie Merindil nadal leżał nieprzytomny, jedynie rany i twarz zaczęła się goić i pozostały tylko małe blizny. Jeden z opiekujących się nim Elfów poinformował mnie, że Król jest w śpiączce i nie wie w jaki sposób może jeszcze mu pomóc. Pozostawanie Merindila w takim stanie, miało katastrofalne skutki. Cała rasa Elfów jest zależna od natury i odwrotnie, dlatego po dwóch dniach, temperatura gwałtownie spadła, a cały kontynent pokrył się śniegiem. Wielki ocean zamarzł, więżąc żyjące w nim istoty wodne pod lodową skorupą. Głównie Seagvillów, którzy oddychali tlenem, znajdującym się w wodzie. 

Po kilku dniach opadów śniegu, dołączyły do nich potężne huragany,powodujące zamiecie i zawieje śnieżne. W tym czasie większość upraw i niektóre zwierzęta zginęły. 
Virdinkhan miało duże zapasy, lecz powoli zaczęły się kurczyć. Nie było również osoby, która by nimi zarządzała, a jedynie ja byłem za nie odpowiedzialne.

Po tygodniu udało mi się wstać z łóżka ból, który odczuwałem powoli zmniejszał się i nie dokuczał tak jak wcześniej. Mogłem wrócić do swoich obowiązków. Stan żywności jak i surowców był na wykończeniu. W niektórych domach zaprzestano palenia w kominkach. Im dłużej Merindil pozostawał w śpiączce tym sytuacja całego królestwa coraz bardziej się pogarszała. Jedynie smoki i Rohardyjczycy, mieszkający w rezerwacie, radzili sobie. Postanowiłem, więc zawrzeć sojusz na czas choroby króla, który zostanie automatycznie rozwiązany, gdy Władca przebudzi się. Pakt zakładał wymianę między autonomiami surowców i jedzenia.

Dziewiątego dnia od wypadku Merindil niespodziewane wybudził się ze śpiączki. Jedna ze służek, która przyszła rano zmienić opatrunki i nałożyć nowe, po wejściu do pokoju, usłyszała głos czarnego ptaka. Melodyjne ćwierkanie było przyjemne dla uszu i umiliło jej,zmienianie bandaży. 
Po skończonej czynności na twarzy Merindila pojawił się lekki uśmiech i nagle otworzył powieki. Elfka, przestraszyła się i szybko podbiegła do strażnika, stojącego za drzwiami, który przybiegł do mnie od razu, informując o tym co zaszło. Po wysłuchaniu jego, nie zastanawiając się zbyt długo udałem się szybko do pokoju, w którym leżał król. Na zewnątrz sypał mniejszy śnieg. Po kilku chwilach ustał a zza chmur pokazało się słońce. 

Przy drzwiach do pokoju Merindila stało już kilkadziesiąt osób a wśród  nich była  Erwina, elfka, która podkochiwała się we władcy, nie zwracał on jednak na nią uwagi. Z całego rodu była jedną z najpiękniejszych kobiet. Jej rozpuszczone włosy zdawały się płonąć w blasku promieni słonecznych, a jej błękitne oczy migotały radośnie, gdy spoglądała w kierunku władcy. Oprócz niej przy łożu stało trzech wysokich elfów. Byli to królewscy dorady, którzy aż do momentu wypadku starali się nie wtrącać do podejmowanych decyzji. Wypadek władcy był doskonałym momentem aby zaistnieć i przejąć część władzy w państwie. 
- Rothgarze! Cieszę się, że tutaj jesteś, właśnie rozmawiałem z Dymitirem i Jarkonem o Tobie. Bierzemy się za kolejne eksperymenty nie możemy czekać.
- Ale Panie powinieneś odpocząć. Ten wypadek...
- Bez gadania, już rozkazałem uprzątnąć laboratorium, jak tylko słudzy tego dokonają, udasz się ze mną i będziesz zapisywać notatki.
- Oczywiście Panie...

Po tych słowach wyszedłem z pomieszczenia i udałem się do swojego domu. Przez drogę zastanawiałem, czemu doradcy zaczęli nagle interesować się losami państwa. Czułem, że coś knują, ale nie wiedziałem jeszcze co. Nie dawało to mi spać przez kolejną noc. 

Następnego dnia wcześnie rano do drzwi zapukał jeden ze sług Merindila. 
- Namiestniku, Król wzywa Cię do laboratorium.
- Już idę, powiedź władcy, że będę za dziesięć minut. 

Po tych słowach ubrałem szatę, założyłem łańcuch na szyję, na którego końcu znajdował się złoty medalion z herbem Merindila - złoty liść przebity strzałą - oraz zabrałem ze sobą pióro i kawałki zwojów. Tak wyposażony udałem się w stronę laboratorium Merindila.
Na dworze nie było już śladu po śniegu. Zrobiło się ciepło. Słońce oświetlało główny plac Virkindhan , w blasku którego odpoczywało kilku elfów. 
Przeszedłem na wprost lekko skręcając w lewo, w stronę pałacu. Przed laboratorium stało dwóch strażników, którzy na mój widok wręczyli okulary i kazali je założyć przed wejściem. Obraz przez te szkła był lekko zdeformowany i fioletowy. W środku panował półmrok, okiennice zostały zasłonięte. Merindil w tym samym czasie, stał przy stole i próbował dłutem rozszczepić kryształ. Przy każdym uderzeniu leciały iskry. 

- Podejdź Rothgarze tutaj szybko! Spójrz jakie piękne.

Na stole leżały dwa Drittary złączone rurką z plastytu. Mgła pomiędzy nimi krążyła i z każdym momentem zwiększała swoją objętość aż do momentu, gdy zniknęła i znów się pojawiła. 

- To niesamowite Merindilu! Udało Ci się połączyć ze sobą dwa kryształy!
- To nie koniec Rothgarze, chcę połączyć pozostałe dziesięć, które przywiozłem z podróży!

Władca szybkim ruchem ręki, zrobił małe nacięcia w dwóch kryształach a następnie włożył w nie kolejną rurkę. Lekko stuknął tak aby przebiła się przez wierzchnią warstwę, a następnie na drugim końcu rurki, przyłożył kolejny kryształ i powoli uderzał w niego młotkiem, aż łącznik plastytowy wszedł do środka. 
Każde udane złączenie wywoływało na twarzy Merindila szeroki uśmiech. Połączenie wszystkich kryształów trwało krótko, niecałe dwadzieścia minut.

- Spójrz Rothgarze! Coś wspaniałego. To najpiękniejszy widok jaki widziałem do tej pory!
Władca był zachwycony swoim dziełem. Przyglądał się przez dłuższy czas, aż do momentu w którym wpadł na pomysł aby całość zamknąć w pojemniku, kształtem przypominającym jajko, wykonanym ze smoczych łusek. Dzięki temu rozwiązaniu kryształ nie pochłaniał światła dziennego.

Wykonanie tej konstrukcji zajęło mu prawie cały dzień. W tym czasie obserwowałem wszystkie ruchy, sposób w jaki łączył łuski ze sobą oraz położenie kryształów wewnątrz tego przedmiotu. 
Trwało to dosyć długo kilka godzin, aż w końcu skończył. Był bardzo uparty, nie zauważył nawet, że bandaże, które miał na rękach odkleiły się i wisiały w powietrzu trzymając się końcówkami ręki. Ku mojemu zdziwieniu pod nimi nie było już żadnych ran. 

- Rothgarze możesz iść odpocząć, jutro powrócimy do dalszych badań. 

Po tych słowach wyszedłem z laboratorium. Czułem się dosyć zmęczony, nie zwróciłem nawet uwagi, że już jest całkiem ciemno. Pewnie przez okulary, które ciągle miałem założone. Dopiero po wyjściu je ściągnąłem. 
Lampy oliwne rozświetlały słabym blaskiem place Virkindhan. Spojrzałem w górę, mrok nocnego nieba ozdabiała gwiazda północy i kilka mniejszych gwiazdozbiorów. Najbardziej okazałą ze wszystkich konstelacji był smoczy ogon. W jego obrębie znajdowało się największe skupisko gwiazd. 

Po dotarciu do domu, spojrzałem na zegar, stojcący na komodzie. Dochodziła trzecia godzina. Straciłem poczucie czasu. Postanowiłem od razu położyć się spać. Nie mogłem usnąć, prawie cały czas myślałem o tym co knują doradcy.

Następnego dnia chwilę przed godziną ósmą, znów obudziło mnie kołatanie do drzwi.
- Rothgarze wstań! Musisz to zobaczyć.

To był Merindil, wstałem szybko z łóżka i otworzyłem mu drzwi. Byłem zaskoczony tym co ujrzałem, na wysokości moich oczu unosiła się fiolka laboratoryjna. Skupiła ona całą moją uwagę. Dopiero po chwili zauważyłem, że Merindil zaczął nosić na szyi przedmiot, który wczoraj zmontował i umieścił go na łańcuchu. Po chwili do moich uszu dochodził dziwny szept. Merindil po cichu wypowiadał niezrozumiałe słowa, mając zamknięte oczy. Kryształy wewnątrz błyszczały, gdy to czynił. W pewnym momencie przestał szeptać i spojrzał na mnie. Fiolka nagle spadła i roztrzaskała się o posadzkę. 

- Co to było? 
- Nie wiem jak to określić, ale wczoraj jak poszedłeś, zauważyłem ,że mgła reaguje na różne słowa, zwiększając i zmniejszając swoją gęstość. Próbowałem używać różnych wyrazów i fraz, ale dopiero wypowiedzenie - etutiwres etaiwel - spowodowało, że przedmiot o którym myślałem zaczął się unosić sam z siebie. 
- Te słowa coś oznaczają?
- Tak, to w języku pierwszych elfów wypowiedziane od końca - spróbuj latać - To coś w rodzaju poleceń, próbowałem potem znaleźć inne, lecz niestety udało mi się, potrafię tylko sprawić, że niektóre przedmioty zaczynają lewitować. Nie wiem jak znaleźć nowe polecenia, dlatego przyszedłem do Ciebie.
- Wejdź do środka muszę to zobaczyć. 
Merindil stanął po środku pokoju i znów zaczął szeptać słowa, tym razem nie zamykając oczu. Książka stojąca na stoliku znajdującego się obok komody, zaczęła się unosić. Pierwszy raz w tamtej chwili ujrzałem to coś w oczach władcy. Jego białka pociemniały aż nie było widać źrenicy. Wokół jego ciała pojawiła się dziwna ciemno-fioletowa aura. 

- Merindilu przestań!
Książka spadła na ziemię, a białka znów odzyskały swój kolor.
- Co się stało!?
- Nie możesz tego robić! 
- Czemu?
- Twoje oczy pociemniały a za twoimi plecami zaczęła unosić się dziwna mgła.
- Bzdura! 
- Lepiej pozbądź się wszystkich Drittarów, dopóki nie jest za późno!
- Nie będę Cię słuchał.

Podszedłem do Merindila próbując zerwać zawieszony przy szyi przedmiot. Merindil złapał moją dłoń i spojrzał na mnie. Poczułem wtedy nagłe uderzenie gorąca. Jego oczy znów pociemniały. Po chwili jego tkanina zaczęła płonąć fioletowym płomieniem, nie wyrządzając na niej żadnej szkody.
Spróbowałem szarpnąć mocniej ręką, jakimś cudem udało mi się uwolnić z tego uścisku. 

Odskoczyłem od Merindila do tyłu i zaczekałem na jego reakcję. Nigdy czegoś takiego nie widziałem wcześniej. Wszystkie przedmioty w pomieszczeniu włącznie z biurkiem i krzesłem, unosiły się w powietrzu.

- Merindilu skończ z tym!
- Nie będziesz mi rozkazywał!

Nie wiedziałem co robić, władca był nadal wzburzony i nie słuchał. Wiedziałem, że muszę stąd się wydostać. Nagle ktoś zastukał do drzwi, Merindil odwrócił się. Jego płomień zgasł a kryształ znów stał się matowy. Król podszedł do drzwi, w tym samym czasie spakowałem księgę, pióro i prowiant na drogę. Słyszałem rozmowę Merindila ze strażnikiem, który poinformował go o przybyciu jego brata - Sekoma. Był to młodszy brat króla, niższy i bardziej postawny niż Merindil.

Po skończonej rozmowie ze strażnikiem, król odwrócił się w moją stronę, spojrzał chłodnym wzrokiem i wyszedł zatrzaskując za sobą drzwi. Chwilę odczekałem za nim zdecydowałem się wyjść na zewnątrz. Obawiałem się, że w każdej chwili Merindil może wrócić. Po pięciu minutach wyszedłem na zewnątrz, zatrzaskując drzwi, Strażnikowi, który stał przed wejściem nakazałem by przekazał królowi, że wyruszyłem w podróż badać dalej Drittary. 

Na podróż zabrałem ze sobą skórzany worek, w którym schowałem kilka pustych pergaminów i te zapisane do tej pory oraz prowiant. Na zewnątrz było bardzo ciepło, słońce bladymi promieniami oświetlało całe miasto. Ten widok zawsze powodował u mnie dziwne podniecenie. Wiedziałem, że był to ostatni raz kiedy spoglądałem na Virkindhan. 

Chwilę po wybiciu południa wyruszyłem z miasta. Zjechałem na dół drewnianą konstrukcją i udałem się do pobliskiej stajni. Nie była ona zbyt duża, składała się z kilku boksów i wybiegu dla koni. Całością zarządzał Elf o imieniu Kerath. W odróżnieniu od innych mieszkańców miasta, pochodził z tej samej części kontynentu co ja. Dokładnie ze wrzosowisk, które znajdowały się daleko na wschodzie. Rosły na nich pomarańczowe kwiaty, od których wzięła się ich na nazwa - pomarańczowe wrzosy. Gdy podszedłem do niego, elf krzątał się przy w stajni przy jednym z koni.

- Witaj Kerathu, będę potrzebował dobrego konia, wyruszam na północ, aż do Kaldarów.
- Namiestniku w tym momencie mam trzy wolne rumaki. Wejdź do środka i wybierz sobie odpowiedniego. - Po tych słowach wszedłem do stajni i rozejrzałem się po boksach. W pierwszym po lewej stronie znajdował się koń maści czarnej jak węgiel. Od pierwszego momentu spodobał mi się od razu, miał długą grzywę i niebieskie oczy. Za nim jednak podjąłem decyzję obejrzałem dwa pozostałe. Wśród nich był koń maści białej  zwany pieszczotliwie grzywaczem, ze względu na bardzo długie owłosienie. Ostatni z całej trójki był zwany północnym duchem ze względu na bardzo jasny kolor skóry. Ten rodzaj koni sprowadzany był z terenów północnych. 

- Panie, którego przygotować wierzchowca?
- Tego czarnego.
- Dobry wybór to najlepszy koń jaki posiadam teraz w stajni, szybko dowiezie Cię na miejsce. Osiodłam go i zaraz wracam.

Kerath wszedł do boksu i wyprowadził konia przywiązując go do belki na zewnątrz. Następnie poszedł po siodło wiszące na ścianie i umieścił je na czarnym ogierze. Sprawdził podkowy czy są poprawnie założone i przyprowadził go do mnie.
- Proszę Namiestniku.
- Dziękuję Kerathu.

Po tych słowach wsiadłem na konia i ruszyłem przed siebie na południowy wschód. Po kilku godzinach udało mi się, dotrzeć na skraj lasu. Z tego miejsca roztaczał się piękny widok na ośnieżone szczyty Kaldar widoczne na północy i góry zachodnich pasm w rezerwacie Rohardyjczyków oraz na południu pas piaszczystej połaci - Rubieży. Nazwa pustyni wzięła się ze swojego krajobrazu, wydmy były poprzeplatane pojedyńczymi górami i wzniesieniami. 
Wybrałem drogę przez równinę Drenejską, była najbezpieczniejsza, ale  nie najszybsza. Najkrótsza trasa prowadziła wybrzeżem, lecz zapasy wody pitnej, wyczerpałyby się w kilka godzin, przy panujących tam warunkach. 
Po dwóch dniach ciągłej jazdy, z małymi przerwami na posiłek i sen, dotarłem na skraj górskiego pasma. Widok z tego miejsca był jeszcze bardziej niesamowity niż ze skraju lasu. W oddali rozciągała się rozległa czerwona pustynia, ze skalistymi tworami. Tuż za nią znajdował się rezerwat Rohardyjczyków. 
Za nim jednak tam dotarłem, musiałem  przedostać się przez Selecię, najdłuższą rzekę kontynentu. W pobliżu był tylko jeden most, oddalony o kilka kilometrów. Mało uczęszczany przez podróżników. Z ksiąg wyczytałem, że nikt dawno go nie remontował. Spowodowane to było głównie przez Roharrdyjczyków, których większość Elfów nienawidziła. Było to powodem spięć pomiędzy obiema rasami. Sam również wolałem jechać inną trasą, ale i tak była ona o wiele bezpieczniejsza niż przez Rubież.
Podjechałem do przeprawy, most niegdyś z pięknymi zdobieniami, popadł w ruinę. Pełno było w nim dziur i brakujących desek. Koń powoli brnął do przodu. Co jakiś czas cała konstrukcja trzeszczała i uginała się pod ciężarem kopyt. Gdzieniegdzie drewno porosło zielonym mchem i bluszczem. Na szczęście udało mi się przedostać na drugą stronę rzeki. 
Spojrzałem przed siebie i ujrzałem, powiewający sztandar na wietrze. - Rohardyjska czaszka na zielonym tle. W oddali widoczne było miasto - Masharat, stolica i zarówno jedyne miasto rezerwatu, zbudowane długo przed przybyciem elfów. Opasał je wysoki, czarny mur, nad którym unosiły się kłęby dymu. Po środku miasta stała  szpiczastą wieża, która pełniła rolę, zarówno dobrego punktu obserwacyjnego jak i pałacu władcy.  Król Roharrdyjczyków - Rothorius Pierwszy - nie uznaje do tej pory żadnego zwierzchnictwa. Zawarł pakt, który jednocześnie jest umową handlową z Imperium. Na mocy tego porozumienia, co miesiąc z Virdinkghan wysyłany jest konwój z jedzeniem, ziołami i surowcami, których na terenie rezerwatu brakuje.